Marcin Grzelak – urodzony w 1978 roku. Pochodzi ze Złocieńca, ukończył Akademię Morską w Szczecinie, gdzie mieszka i pracuje. Zawodowo manager w branży transportu i logistyki. Pasjonat muzyki, literatury i fotografii, zagorzały fan koszykówki oraz wędkarstwa. „Pułapka na anioły” jest jego literackim debiutem. Premiera książki 23 marca.
Pułapka na anioły, debiutancka powieść Marcina Grzelaka, niczym wyblakła pocztówka ukazuje przygnębiający, bury obraz prowincji lat 80. Nie ma w niej miejsca na zachwyt nad ulotnym kolorytem czasów PRL-u. To poprowadzona bez złudzeń i sentymentów opowieść o przemocy w rodzinie, władzy, traumie, stracie, chorobie alkoholowej oraz wszechobecnej samotności. Niezwykle poruszająca.
Siedmioletni Wojtek Kochański jest osiedlową ofiarą. Wariatem, do tego synem milicjanta, alkoholika, mówią nawet, że pedała, który w zwykł sprawować w rodzinie rządy pięściami. W rodzinie Wojtka, zło szerzy się jak zaraza i nie sposób od niego uciec. Chyba że jak chłopiec – w świat fantazji, w którym znajduje przyjaciół, tytułowe anioły… Premiera Pułapki na anioły” Marcina Grzelaka już 23 marca.
Wojtek miał pewien problem, a był on ważniejszy niż nogi, fryzura czy nawet podobieństwo do babci. Różnie się o tym mówiło — jedni mówili, że nie był lubiany, inni, że raczej był ciapą, a jeszcze inni, że był dziwny i miał przerąbane. I to przerąbanie, i to nielubienie, i to, że był ciapą podobno — to właśnie był problem chłopczyka. Powodów zaś tego wszystkiego było co najmniej kilka.
Po pierwsze więc, Wojtek był czubkiem. Co prawda on się z tym stanem nie utożsamiał, bo czuł się dość dobrze i nie rozumiał, dlaczego ktoś myśli, że gada z powietrzem. Przecież się nie da rozmawiać z kimś, kogo nie ma, no chyba że z Bogiem, lecz ten to i tak nie odpowie. Więc chłopiec się nie czuł wcale czubkiem, lecz czubkiem już był na osiedlu i basta.
Po drugie zaś, Wojtek był synem pedała. I tutaj słusznie spytacie, czy przynajmniej do tego się przyznał. No nie — mówię z góry, bo trochę popytał chłopaków z osiedla i teraz już wiedział, że musi to być jakaś bzdura, bo po co tatuś miałby pchać innemu panu siusiaka do tyłka. Nieraz się nawet szykował, by tatę o to zapytać, poprosić, czy może nie poszedłby na podwórko i nie wyjaśnił chłopakom, że siurek to do sikania jest, a nie do lizania czy tam wsadzania do pupy. (…)
Gdzieś w środku był dumny, że tata jest milicjantem, choć czasem wołali, że jest synem psa (gdzie ogon, wy głupki?). Sam ojciec nie bardzo się lubił tym chwalić i tylko raz mu pozwolił potrzymać pistolet, który — gdy nie był na służbie — chował w bardzo tajnej skrytce, tej w dużym pokoju.
Pewnego w głowie chłopca pojawia się myśl, by spytać ojca… Spytał. Cenę za jego niewinną ciekawość zapłaciła matka. Ale ten „wpierdol” (nie pierwszy zresztą) zapoczątkował zmiany i okazał się też kluczem do przeszłości bohaterów. Na początku Irena w ciężkim stanie trafia do szpitala, mówili jej, żeby złożyła zeznania, ale… wiadomo. Zenek nieco stracił grunt pod nogami, może nawet wyleją go z roboty, a tymczasem przeszłość, którą zamknął lata temu w szarej kopercie i schował głęboko na dnie szafy, powraca z przytupem. A Wojtek? Wojtek spotyka swoje „janioły”, szykuje się do pierwszego roku w szkole i stara przetrwać, pozostając w miarę możliwości jak najmniej widzialnym.
Opowieść o rodzinie Kochańskich opowiedziana jest perspektywy wszystkich członków rodziny, a także ich krewnych i znajomych. Narracja jest właściwie strumieniem myśli Wojtka, Zenona, Ireny, Krzyśka i innych, podpowiedzianym przez narratora. Autor lawiruje między umysłami bohaterów, zmienia perspektywy, żongluje wątkami, tworząc niezwykle barwną galerię postaci oraz fabułę, która zapada w pamięci. W opisanej przez niego Karczycy nic nie jest czarne lub białe, a wręcz podkreślona jest dwoistość ludzkiej natury. Tu nawet ci z gruntu źli mają swoją miękką stronę – raz budzą odrazę, raz współczucie. I tylko dziecka żal. Bo jak może skończyć się historia Wojtka, jeśli wyrasta w świecie pełnym zagubionych, złamanych i bezradnych dorosłych?
***
A teraz stoi przed górą gliny. Ma mokrą twarz, nie zmoczył jej jednak deszcz, bo niebo było sztruksowe, tylko się spłakał — jak zwykle — bo płakanie miał gdzieś naturalnie wsadzone pomiędzy wdech oraz wydech.
Więc płakał przed snem, gdy leżąc skurczony w pokoju chciał bardzo zawołać do mamy, żeby go przytuliła, ale nie wołał, bo wiedział, że zamiast mamy przyjdzie tata i będzie krzyczał, a wtedy on skurczy się jeszcze bardziej i zniknie. Płakał więc w nocy, kiedy przebudzał się w mokrych spodniach od piżamy, lecz zamiast pójść do łazienki, by gdzieś ten wstyd schować, chował się w mokrym wstydzie do rana. Płakał też za dnia, gdy mu nie wyszedł rysunek, gdy nie chciał obiadu, gdy zwymiotował, gdy mama kazała mu sprzątać, a on sprzątać nie lubił, nie sprzątał więc i nie był posłuszny, i złościł się, był niewdzięcznikiem. Płakał, kiedy go Darek wołał z podwórka, by się pobawić, ale on nie chciał się bawić, choć mama kazała… Płakał, kiedy on na podwórko wyjść chciał, a Darek nie miał ochoty. Płakał dość często, a powód zawsze był względny.
Więc płakał i teraz, u stóp Góry Wariata, bo tak na tę górę gliny mówili. Oddychał zaś przy tym ciężko, jakby próbował zdmuchnąć tę chwilę.
Nie powiem wam, skąd ten płacz tym razem, bo nie chcę, żebyście żałowali Wojtka już na początku historii. Chłopiec bowiem nie lubił, gdy ktoś go żałował, był przecież mężczyzną — jak tata, a jego tata: „Nie potrzebuję, kurwa, waszej litości”. Powiem wam tylko, że wszystko się mogło potoczyć inaczej, a nawet powinno,
***
Było wciąż przed północą, gdy chłopiec dał przygnieść się kołdrze i zasnął. Irena tymczasem, stojąc przed łazienkowym lustrem, prowadziła ożywioną dyskusję z odbiciem. Mówiła podnieconym półszeptem, a lustrzane alter ego chyba podzielało jej entuzjazm, bo z rumieńcami odpowiadało, że również jest w rewelacyjnym nastroju, że ten ostatni okres rzeczywiście był nie najgorszy i że może to jest właśnie ten moment.
— Tak, było źle, bardzo źle — mówiła do lustra. A gdyby Irena z lustra była choć trochę złośliwa, to powiedziałaby pewnie, że „Całe to złe, durna babo, zaczęło się przecież już dawno, już na tym pieprzonym pomoście”. Ale Irena z lustra nie była złośliwa, a obie Ireny były pijane i chciały, żeby je Zenek przeleciał.
Obie Ireny pragnęły, żeby je chwycił teraz w dłonie i złożył w jedną całość, w jedną właściwą Irenę. I żeby wziął tę właściwą, żeby ją wziął tak jak swoją, i kochał, i żeby po wszystkim wyszeptał, że jest tą jedyną, że jest tylko jego, że na nią tak czekał, i że każdego dnia dziękuje za nią Bogu, w którego nie wierzy. I niech jej też powie, że właśnie zrozumiał, że zawsze rozumiał, tylko na chwilę to zgubił, ale że teraz już znalazł — niech powie — że już to rozumie na nowo, i że nie odda i nie wypuści już nigdy…
Z Zenkiem zaś było inaczej. Zenek nie rozmawiał z jakimś Zenkiem z lustra, nie myślał i nie dziękował za nic, tylko się zwalił w fotelu — po męsku — jak po trzydniowym weselu, parował i było mu dobrze. Wykańczał puszkę duńskiego sikacza, którego na odchodne dostał od Zawiślaka. Czuł się jak wór i był worem, i jako ten wór był wyjątkowo na miejscu. Dogaszał papierosa, gapiąc się w obraz kontrolny telewizora. Przez moment zadumał się, zastanawiał, jakim trzeba być pojebem, żeby stworzyć coś tak absurdalnego jak obraz kontrolny, i jeszcze puszczać to po nocach ludziom — takim samym pojebom, którzy się w ten obraz kontrolny gapią, gdy drzwi od pokoju skrzypnęły. Na tle mlecznej szyby stanęła Irena…
Marcin Grzelak: Pułapka na anioły, Wydawnictwo Lira.
Zapraszamy do lektury Milowej półki literackiej w magazynie Miasto i Ludzie